Kierowca od kilku dni wspominał, że podczas naszej wizyty na Pustyni Danakil będzie jeden taki nieprzewidywalny dzień, podczas którego właściwie wszystko może się wydarzyć. Miał on na myśli to, co wydarzy się dzisiaj. Naszym punkt docelowy czynny i bulgoczący wulkan Erta Ale, a konkretnie nocna wspinaczka na jego szczyt.
Na czym miałyby polegać wspomniane przez Gebre trudności? Najbliższe 70 km będą przebiegać przez suchy i grząski teren Pustyni Danakilskiej, gdzie bardzo łatwo można się zakopać. Dla odmiany z powodu deszczów w południowej jej części jest „szansa” zakopać się w błocie albo brak możliwości przejechania z powodu wzrostu poziomu wody w rzekach tymczasowych. Nasi kierowcy, w szczególności z tego ostatniego powodu, planowali wybrać asfaltową trasę okrężną (400km!) omijając najbardziej newralgiczne momenty, tym samy mocno przedłużając czas dojazdu. Na szczęście utrzymywali kontakt z kierowcami niemieckiej grupy, który dzień wcześniej pokonywała wspomniany odcinek. A to nie koniec listy trudności! Sam dojazd do podnóża wulkanu to też nie lada wyzwanie. Nierówne, wyboiste pola lawy wypływającej z kilku sąsiednich kalder to niełatwe zadanie. Dodatkowo ostrymi krawędziami pokruszonej lawy łatwo uszkodzić oponę auta.
Mieliśmy wyruszyć wczesnym rakiem. Nasz kucharz po afrykańsku, czyli bez większego pośpiechu, pakował swoje garnki, stołki i jedzenie. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko na niego czekać. Nie mogliśmy go też zostawić, ponieważ powszechnie odradza się poruszania po tym terenie w pojedynkę.
Ostatecznie grubo po 9 wyjechaliśmy. Pożegnaliśmy szałasy z drewna i szmat, a także moje afarskie koleżanki Aishę i Salamę. Przytulały się życzliwie. W ich głosie było widoczne oczekiwanie kolejnej wspólnej gry w piłkę butelką. W porównaniu z innymi dziećmi i młodzieżą spotkanymi na etiopskiej ziemi, pierwszy raz zdarzyło mi się, że nikt po powrocie nie oczekiwał ode mnie konkretnego podarku. Nie wyolbrzymię za bardzo jeśli powiem, iż żegnały mnie jak swoja starszą siostrę.
Niech przygoda zacznie się na całego!
Asfalt skończył się w Ahmedila. W sumie lepiej powiedzieć, że w o ogóle się nie zaczął. Od samego początku droga nas nie rozpieszczała, a panorama… no cóż, nie dziwię się, że towarzyszy nam miejscowy znający każdy krzak, kępę trawy, wydmę czy górę. Ta wiedza sprawia, że nawet silny deszcz zmywający rozjechane odcinki wskazujące kierunek jazdy, nie przeszkodzi w dotarciu do wyznaczonego celu.
Tubylec doskonale odnajdował się wśród samotnie stojących juk. Ale chyba tak bardzo się w nie zapatrzył, że nie przewidział pewnej pierwszej niedogodności. Otóż przejeżdżaliśmy przez pustynię pełną drobniutkiego jak mąka piasku wśród wydm i zapadlisk. Otumaniony urodą miejsca, do którego wydawałoby się powinien być przyzwyczajony, pokierował nas przez tak luźny piasek, że… auto kierowcy po prostu się zakopało! Już nie będę wnikać, czy zawiodły umiejętności kierowcy, czy może auto było przeciążone, czy może to jednak przewodnika wina, fakt jest taki, że pojawił się problem. Kierowcą mocą auta i siły jaką fabryka mu dała (oj już bardzo dawno temu to było, ale w Afryce to właśnie te leciwe auta sprawują się najlepiej) oraz siły mięśni męskiego składu naszej wycieczki niestety jeszcze bardziej się zakopało i całkiem zgasło. Panowie podnieśli maskę i zaczęli majstrować w kabelkach. Bez efektu…
Było południe i temperatura grubo ponad 40’C, my dopiero wyjechaliśmy a pogoda już daje we znaki. Myśleliśmy, żeby zadzwonić po wojsko stacjonujące w niedalekim Ahmedila, ale nie było zasięgu. Nawet jeśli, to umundurowani nie mają w zwyczaju pomagania w takich sytuacjach, także i tak byliśmy zdani tylko na siebie. Po kilkudziesięciu minutach różnorakich prób odpalenia, pchnięcia z podkładaniem czegokolwiek pod koła czy w ogóle ruszenia autem padła decyzja: wypakowujemy cały tobołek kucharza do naszych trzech Nissanów. Wszyscy pomagaliśmy w sprawnym przenoszeniu rzeczy. Mieliśmy już dość czekania w tej nieznośnej temperaturze.
Auto wyciągnęliśmy, ale jego silnik niestety cały czas odmawiał posłuszeństwa. Garnki i jedzenie wcisnęliśmy do naszych pojazdów. Kierowcy ostatecznie postanowili pozostawić uszkodzony wóz wraz z jego kierowcą i ruszyć dalej. Może wieczorem zrobi się ciut chłodniej, auto wróci do życia a my zdążymy powiadomić odpowiednie osoby, które mogą zorganizować ewentualną pomoc.
Te krajobrazy…
Kolejne pokonywane kilometry dostarczały nowych wrażeń. Skończyły się pustynne, suche piachy a pojawiło się coś, co kojarzyłam jedynie z pocztówek albo filmów przyrodniczych: popękana od przesuszenia ziemia. Niby taka drobnostka, ale patrzyłam przez okno jak dziecko z otwartą buzią. Ponieważ jechałam w pierwszym aucie, a reszta zginęła gdzieś z tyłu za nami, bez wyrzutów sumienia poprosiłam kierowcę, aby się zatrzymał. Pragnęłam stanąć bosą nogą na tych puzzlach stworzonych przez naturę.
Ze względu na naprawdę trudne warunki jazdy, jechaliśmy 10-15km/h. Krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ponownie zaczęła dominować sucha pustynia. Chwilę później na horyzoncie pojawiły się kopiaste domy Afarów. Gdzieś w oddali woda paruje dając obraz oazy – przecież muszą mieć wodę, to źródło życia!
Kolejny raz zadaję sobie to samo pytanie: Jak ci ludzie tutaj żyją? Wydaje się, że to środek niczego, nie ma cienia, jest niewyobrażalnie gorąco (47’C!), trudno o dostęp do wody, jak tutaj może cokolwiek urosnąć, jak tu zarobić? Chyba naprawdę jedynym ratunkiem są wielbłądy gotowe na długie wędrówki oraz ich mleko dające ludziom pożywienie.
Wioska i obiad
Zbliżała się pora obiadowa. Skierowaliśmy swoje auta w kierunku szkoły w pewnej danakilskiej wiosce. Jak przystało na rodowitych mieszkańców tego regionu, rzucano w nas kamieniami i patrzono mało sympatycznym wzrokiem aż do momentu zatrzymania pojazdów. Dzieciaki odpuściły, gdy weszliśmy do skromnej salki lekcyjnej podzielić posiłek. Na podłodze stała oparta o ścianę drewniana, pomalowana na czarno deska, która mogła posłużyć jako szkolna tablica oraz kilka pociętych drewnianych pieńków i poodcinanych spodów od żółtych, plastikowych pojemników na wodę. Łatwo zatem się domyśleć, że o szkolnych ławkach i stabilnych krzesełkach dzieciaki mogą tylko pomarzyć.
Szybko zjedliśmy posiłek, a młodzież zdążyła się trochę uspokoić. Chętnie pozowała do zdjęć i chciała się z nami wygłupiać. Wszystko było w porządku i cacy do momentu, kiedy dałam znak wsiadania do auta. Anielskie twarze momentalne zamieniły się w diabelskie, a garści wypełniały kamieniami. Czmychnęliśmy najszybciej jak się da, wcześniej dziękując za okazaną nam gościnność w szkole.
Przygód ciąg dalszy
Dzień z przygodami jeszcze się nie skończył. Pojawiło się kolejne wyzwanie: przejechanie na drugą stronę rzeki. Właściwie wydawałoby się, że to nic trudnego. ALE! Auta są już dodatkowo obciążone ładunkiem z pozostawionego pojazdu kucharza i jest zbyt duże ryzyko utraty kolejnego wozu. Nie przekonywały nas nawet pozostawione przez poprzedników ślady opon.
Zdecydowaliśmy się nazbierać gałęzi, po których względnie pewnie moglibyśmy przejechać. Nikt się nie ociągał i między dziko puszczonymi wielbłądami szukał i targał to, co udało się podnieść, wyrwać lub nieść. Nawet wysoka temperatura nie zniechęcała. Kiedy zadanie zostało prawie wykonane, ktoś krzyknął: “Tam daleko nasi chłopcy chyba dadzą radę przejechać!”. Po tej informacji wszyscy z ulgą rzucili gałęzie i poszli we wskazane miejsce.
Dla auta to może drobnostka, ale dla nas nie koniecznie: woda była płytka ale szeroka i czerwona. Ci, co podeszli wcześniej bliżej pojazdów, sprytnie zapakowali się do środka i przejechali razem z kierowcami. Tym najbardziej wytrwałym w układaniu kładki (sorry PANOWIE!) czy np. ja i kilka innych pań, nie uśmiechało się moczyć nóg. Na pomoc przyszedł jadący z nami policjant, który wcześniej ujawnił się jako awanturnik poszukujący najwygodniejszego miejsca podczas przejazdów. Ten drobniutkiej postury mężczyzna, podciągnął spornie, odstawił pukawkę i szedł przez wodę w naszą stronę. Po mowie jego ciała łatwo można było wyczytać, że zaprasza na swój grzbiet, aby nas przetransportować. Jego kolana nawet nie zadrgały, gdy przenosił osoby cięższe od siebie (zaczynając ode mnie 🙂 ). Jestem pewna, że nasi kierowcy pozazdrościli mu owacji, jakie otrzymał po sprawnym wykonaniu zadania.
Warunki podróży nie polepszają się, a raczej trzymają równy, tragiczny poziom: -40 m p.p.m., +43’C sucho, pełno piachu, który drapie oczy, ciało zalane potem, a dodatkowo czuję, że pod moimi paznokciami rodzi się nowe życie mimo częstego ich czyszczenia. Wszyscy dookoła się gotują i mają swój naturalny zapach, który przestał już kogokolwiek krępować pomimo usilnych starań zachowania higieny. To też jest czar i swego rodzaju magia Danakilu.
Lokalne przybytki
Marzę o chłodnym napoju, który nie będzie bez smaku czystą butelkowaną wodą. Na ratunek przychodzi kierowca oznajmiający przerwę na zimną colę (o piwie nie mam mowy, bo mieszkający Afarowie są podobno zagorzałymi wyznawcami islamu; co ciekawe, meczetów się nie dopatrzyłam!). Kupuję wątpliwie schłodzony w letniej wodzie napój i ruszam na obchód okolicznych przybytków.
Są sklecone z drewna chałupki, coś na kształt stacji benzynowej, gdzie paliwo sprzedawano w butelka po wodzie mineralnej. Mnie najbardziej zainteresowała budką, którą zapewne miejscowi nazywają supermarketem. Rozejrzałam się po półkach: był makaron podzielony na porcje w lekkich, jednorazowych reklamówkach bez etykiet, podobnie porcjowany cukier czy sól, ryba w puszkach, kłódki, baterie do latarek oraz bezpłatnie rozdawane zeszyty z sygnaturami ONZ i UNICEF. Bardzo miło się zaskoczyłam cenami. Otóż mimo ogromnej odległości, którą musiały pokonać wspomniane towary, kosztowały mniej niż w zurbanizowanych miejscowościach.
Urządziłam sobie miłą pogawędkę ze sprzedawcą mówiącym dość ciężkim angielskim. Ale wiadomo, jak się chce zawsze można się dogadać. Najlepszym pomocnikiem jest wówczas uśmiech. Długo nie musiałam czekać na wyznania uczuć ze strony młodzieńca. Zapewne były to ostatnie angielskie słówka, które znał. Sympatycznie pożegnałam się “żółwikiem” i ruszyliśmy w ostatni wymagający odcinek.