Pierwsza noc w Mexico City
Ponieważ wieczór należał tych planowanych spontanicznie, na spacer z kolacją z grupą wybrałam Plac Garibaldi. Z naszego hotelu trzeba było iść główną arterią Paseo De La Reforma, minąć Avenida Hidalgo i Avenida Juarez, wzdłuż których rozstawiony był kolorowy jarmark i karuzele.
Mimo, iż do samego Placu nie było daleko, przytrafił na się wypadek. Jednemu z moich podopiecznych skończył się grunt pod nogami. A precyzyjniej, przechylił się. Przy przejściu dla pieszych znajdowała się studzienka kanalizacyjna, której pokrywa nie była umieszczona stabilnie. Fakt ten nie był w żaden sposób zasygnalizowany, dlatego sytuacji nie można było w żaden sposób uniknąć.
Stało się. Na szczęści panu Jarkowi udało się zblokować ramionami by całkiem nie utknąć w podziemiach. Z pomocą grupy wyciągnęliśmy poszkodowanego. Na piszczeli była głęboka, paskudnie krwawiąca rana. Błyskawicznie padła decyzja poszukania apteki. Biorąc pod uwagę późną godzinę i moją znajomość języka hiszpańskiego, a właściwie nie znajomość, zadanie należało do wyjątkowo trudnych.
FARMACIA
Znajdowała się w zasięgu wzroku. Teraz wyzwanie: jak poprosić o bandaż, gazę, plastry oraz coś do dezynfekcji. Pismo obrazkowe nie zdało egzaminu, podobnie gestykulacja i mowa ciała. No nic… pozostają słowa…<<plaster>>?…nie… <<cover>>?… nie… <<desinfection>>?… nie… Towarzyszący mi pan Andrzej również próbował komunikować z hiszpańskojęzyczną farmaceutką. Zaczynamy mieszać słowa, gesty i rysunki. W wyniku tej kompilacji udało się nam wynegocjować bandaż i gaziki. Została rzecz najważniejsza: woda utleniona, spirytus, cokolwiek do dezynfekcji. Słowo, które zostało zrozumiane to <<antiseptic>>. Dostaliśmy coś co było odpowiednikiem gencjany.
Ufff… Teraz trzeba jak najszybciej dotrzeć do pana Jarka. Pozostawione chusteczki higieniczne i wilgotne ściereczki już dawno się skończyły, tak więc wróciliśmy w samą porę. Ranę udało się opatrzyć. (Kątem oka zauważyła, że podczas naszej nieobecności lokalesi zabezpieczyli niebezpieczne miejsce zostawiając starą oponę w pochylnię studzienki. Pytanie: Skąd w centrum miasta znalazła się zużyta opona?)
Plaza Garibaldi i Mariachi
Po zażegnaniu problemu pozostało nam jedynie przejście przez ulicę, by znaleźć się na Plaza Garibaldi. Już z oddali słyszeliśmy dźwięki gitar, trąbek oraz głosy mariachi.
Nasze zdumienie było przeogromne, gdy na niewielkim placyku zobaczyliśmy dziesiątki grających zespołów, każdy inaczej ubrany ale tak samo namiętnie grający i śpiewający. Wśród nich tańczący ludzie i inni, którym udzielała się ta muzyczna atmosfera. Powoli przechodziliśmy pomiędzy grajkami, którzy pełni zaangażowanie kontynuowali ten uliczny-muzyczny teatr. Na początku wydawało mi się, że moja drużyna jest trochę spięta. To chyba przez głód towarzyszący nam po całodniowym wyczerpującym zwiedzaniu Mexico City.
Zaczęłam zatem wodzenie wzrokiem po kamienicach okalających plac. Sądząc po rzucanych przez moich podopiecznych hasłach zrozumiałam, że lokalna, prowincjonalna knajpka nie wchodzi w rachubę, a takich było najwięcej (szkoda, bo takie lokale zawsze serwują najprawdziwsze smaki kraju). Postanowiłam zdać się na naganiaczy szukających klientów dla swoich restauracji. Podszedł do nas najbrzydszy człowiek świata, który przy pierwszym kontakcie mógłby raczej odstraszyć niż zachęcić. Jego oferta zadawała się być jednak najbardziej kusząca. Oprócz możliwości zjedzenia sytej kolacji lokal zapewniał tradycyjne tańce oraz muzykę w wykonaniu marachi i zespołu. Zapada decyzja: IDZIEMY!
Guadalajara de Noche
W środku restauracji była imponująca scena, dostępną dla wszystkich zainteresowanych. W grupie pojawiła się jednak niepewność, gdyż w środku nie było NIKOGO! Ufając swojej intuicji namówiłam wszystkich by pozostali, ponieważ nie wierzyłam, że przy zapewnieniu takich atrakcji miejsce świeciłoby pustkami.
Pierwszy występ, a my wciąż jesteśmy jedynymi gośćmi. Podane jedzenie – wyśmienite! W restauracji zaczynają gromadzić się ludzie. Cieszę się, bo moja intuicja mnie nie zawiodła.
W takich okolicznościach nie można usiedzieć na tyłku. Oprócz pokazów tańca i występów znanych wszędzie mariachi, lokal zapewniał fantastyczny zespół z piękną wokalistką. Pionierami aktywności publiczności był pan Darek z żoną. Ochoczo weszli na scenę i zaprezentowali swoje umiejętności taneczne. Z czasem do wspólnej zabawy przekonali się i inni.
Gdy brzuszki były już pełne i alkoholu wystarczająco dużo we krwi, spontanicznie polskie „Wariaczi” postanowiło zaprezentować swój folklor. Na pierwszy ogień poszedł „wężyk”. Początkowo zebrani patrzyli na nas ze zdumieniem, nie mniej jednak potem sami stali się kolejnym elementem jadącego tasiemca. Sunął on po scenie i między stolikami zachęcając do zabawy. Ostatecznie wężyk wrócił na scenę zataczając ogromny okrąg, po środku którego zainicjowaliśmy indywidualne występy. Zgromadzeni nadzwyczaj chętnie ujawniali swoje umiejętności: salsę, cha-chę a Polacy – poleczkę. Furorę zrobiły moje obroty na paluszku przy przykucniętym na jednym kolanie panu Darku.
Pierwszy wieczór w Mexico City obfitował w wiele niespodzianek. Byłam potwornie ciekawa co będzie dalej!