fbpx Skip to main content
AzjaBliski WschódIzraelRelacje

Perypetie u św. Jerzego

By 9 lipca 20146 marca, 2021No Comments

Ponieważ wyjazd do Izraela był totalnie spontaniczny, oprócz mojej bardzo podstawowej wiedzy na temat tego kraju, na zwiedzanie byłam zupełnie nieprzygotowana ani merytorycznie ani technicznie. Jedynie kuzynka Mateusza dostarczyła nam śladowych informacji, co warto zobaczyć i na tym koniec. W takiej sytuacji niezastąpiony jest Pan GOOGLE pełen map i opracowań. Ale na miejscu najbardziej nieoceniona okazała się również wiedza obsługi hotelu. A właściwie jednego pana z recepcji, który wyczuł, na jakim zwiedzaniu nam zależy.

Postanowiliśmy zatem zasięgnąć u niego języczka informacji, wysłuchać rad i sugestii: co zobaczyć, a czego w programach normalnie się nie zwiedza oraz z jakich dróg korzystać (no właśnie, pojechaliśmy w dość gorącym okresie społeczno-politycznym i w trakcie naszych rozmów, bezpieczeństwo na drogach okazało się kluczowym tematem).

Wstaliśmy na tyle wcześnie, by pójść wynająć auto jak tylko zostaną otwarte salony. Koło naszego hotelu znajdowało się co najmniej pięć takich punktów. Postanowiliśmy odwiedzić wszystkie by wybrać dla siebie najlepszą ofertę.

Byliśmy bardzo mocno zaskoczenie rozstrzałem cenowym w poszczególnych miejscach. Ostatecznie wygraliśmy pełne ubezpieczenie, wariant kilometrów bez limitu w ramach naszych możliwości finansowych.

Parę minut po dziewiątej wyruszyliśmy naszym smartem na wschód. W pierwszej kolejności udaliśmy się do ukrytego pomiędzy złotymi wzgórzami i wydmami na pustyni klasztoru św. Jerzego. Oboje z Mateuszem byliśmy szalenie podekscytowani, tym bardziej, że pracownik hotelu opisywał te miejsce jako odludne, z niezbyt przystępnym dojazdem prze terytoria graniczne terenów palestyńskich.

Droga krajowa była szeroka. Dodatkowo mogliśmy podziwiać piękne krajobrazy pól, dolin piaskowych pustyń oraz oazy. W końcu za Mitzpe Yeryho odbiliśmy na północ, by wertepami dotrzeć do klasztoru. I wówczas naszym oczom ukazały się bajecznie złote pejzaże pustyń, których piękno trudno jest opisać słowami.

Parking. Byliśmy jedynym autem, które postanowiło tam zaparkować (z resztą nikogo też nie mijaliśmy na pustkowiu), ale nie jedynymi ludźmi na miejscu. Okazało się, że klasztor wcale nie jest nieturystyczny, bo lokalsi doskonale wiedzą jak z kieszeni przyjezdnych wyciągnąć kilka(dziesiąt) dolców.

Mateusz wyszedł z auta, a ja postanowiłam założyć długą sukienkę i zakryć ramiona adekwatnie do miejsca.

PUKPUK – Ewa, masz jakieś drobne bo musimy kupić chustę aby wejść?

– A ile chcą?
– …yyy… 100 dolarów…
– Cooo?! Poczekaj aż wyjdę.

Po pierwsze nasz smarcik wzbudził ogromne zainteresowanie. Nikt z tutejszych jeszcze nie widział takiego maleństwa na czterech kółkach. A ponieważ zjawiliśmy się dziwnym pojazdem, automatycznie w ich oczach pojawiły się nasze zasobniejsze portfele i pomysły na zrobienie interesu życia.

Odpowiednio odziana wyszłam z samochodu. Zobaczyłam czterech lokalsów z rękami obwieszonymi koralikami i różnymi szmatkami oraz roześmianego Mateusza z zaplecionym turbanem na głowie. O co w ogóle chodziło?

Panowie wymyślili sobie, że jest opłata za wejście do klasztoru, ale nie będziemy musieli jej wnosić, jeśli kupimy chustki. ŚCIEME CZUĆ OD RAZU! A Mateusz radośnie wchodził z nimi we wszystkie dyskusje targowe. Zupełnie zapomniałam go przestrzec, że rozpoczęcie targu zawsze musi się skończyć otwarciem portfela. No właśnie… każdy targ… chustka… opieka za auto… wielbłądy… Postanowiliśmy, że zagram wredną babę trzymającą kasę. Miejscowi byli nieugiętymi, trudnymi negocjatorami. A ja tym bardziej naprawdę i udawanie złościłam się i obrażałam, że pieniędzy nie ma.

Gdy sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, zaczęliśmy się denerwować, że gdy pójdziemy oglądać świątynie, to zostanie nam wypuszczone powietrze z kół lub w ogóle coś z autem zmajstrują. Tym bardziej, że każdy zaglądał nam do środka z wielkim zainteresowaniem.

-Ewa.. no złam się. Przecież oni są tacy biedni na tym pustkowiu…
– Chyba wcale nie tacy biedni. Zobacz na tamtego. Rozmawia przez nowego iPhona.
– No masz rację…

Po teatrzyku i odrobinie rozsądku, Mateusz wynegocjował stawkę a chustki.


Booking.com

-Chcecie iść do klasztoru? Weźcie osła, bo to trudna i daleka droga. O! Tamtędy… – wskazując na wąskie, kamieniste zbocze odgrodzone drewnianą byle jaką balustradą

– Ok. Za ile? – szybko odpowiada Mateusz?
– Po 40 USD za jednego zwierzaka
– Nie! Nie potrzebujemy. Mateusz, zobaczysz, że świątynia będzie zaraz tam za winklem. Już raz daliśmy się mu wycyganić.
– Oj Ewcia, Daj spokój.
– Co ona mówi?
– Że jesteście za drodzy.
– Mateusz, powiedz, że jesteśmy biednymi studentami i nie potrzebujemy. To zazwyczaj działa.
– Za 10 od jednego weźmiemy. My jesteśmy biednymi studentami.
– Tu taka bieda. Teraz Ramadan i trudniej jest nam w tym gorącu pracować.
– 15 $ i bierzemy.
– Mateusz! To ja trzymam kasę! Nie ma opcji! Żadnego osła nie bierzemy!
– Wiesz co chłopie, gdybym ja miał taką babę to…. kszzzzzz… – i pokazał gest podcięcia gardła – Dla ciebie i twojej żony niech będzie po 15.
– Bandytyzm w biały dzień – odparłam z powagą, śmiejąc się w środku z całej sytuacji.

No dobra… zadzieram nogę i wsiadam na osiołka prowadzonego przez Aliego ubranego w białe pustynne szaty.

– Ale ty chuda! I dobrze! Bo wiesz, jak te opasłe Amerykanki wsiadają to mój biedny osiołek ledwo chodzi. A tak w ogóle to kochasz go? Biedak, kasy nie ma. Bo wiesz, no monay no honay! Ja mam osły. Ja mam kasę. Chodź ze mną, ja być dobry mąż. No monay no honay!

I tak rozśmieszał i klepał pierdoły przez ….3 min. Bo tak jak się spodziewałam, punk widokowy a nie sama świątynie był tuż za wystającą dużą skałą.

– Ewcia…. Znowu miałaś rację
– Nie szkodzi. Będziemy mieli o czym wspominać. Ale ten Ali jest śmieszny.

W urokliwej świątyni zbudowanej w ścianie urwiska mieszka ośmiu mnichów zajmujących się kontemplacją. Żyją z datków ludzi proszących o modlitwę.

– Wiesz panienko, oni tam dobrze mają. Niby z zewnątrz bieda aż piszczy i prawie pustelnia, ale nowe telefony, plazmy, samochody to tutaj codzienność. No i oczywiście panienki. Jeżdżą po nie furami i trzymają tygodniami w tajemnicy. Ci to pożyją…!

Po zabawnych rozmowach dojechaliśmy na grzbietach osiołków do parkingu. Zapłaciliśmy i serdecznie podziękowaliśmy za pomoc. Wchodzimy do auta. Ktoś puka do okna.

– Jeszcze za chustki musimy się rozliczyć.
– Jak to? Przecież już dostałeś pieniądze? (Mateusz podczas początkowych negocjacji dostał ode mnie kilka banknotów pięciodolarowych).
– Tak, ale za mało…
– To ile Ci jeszcze brakuje?
– No… tak z 15 $…?
– Słucham?
– No daj mu Ewcia…
– Ok. Proszę. Ale nie rób już żadnych tragów.
– No dobrze. Już nie będę. Nie bądź zła. Ale to Twoja wina, że mi nie powiedziałaś jak się powinienem zachowywać – powiedział z uśmiechem wiedząc, że to jego wina i może ja zwalić na kogo chce.
– Nie ma się co przejmować. Jedziemy dalej.

I to jeszcze nie koniec naszej przygody w tym miejscu. Nie możemy odpalić auta. Podany kod odblokowujący nie działa. Nie możemy też wykonać telefonu do firmy wynajmującej nam auto, bo na pustkowiu nie ma zasięgu.

– No ładnie nas lokalsi załatwili. To na pewno jest dobry kod?
– Taki nam zapisano…

Na panelu pojawił się jakiś dziwny kluczyk. Chyba zablokowaliśmy auto.

Sytuacja nie wyglądała na wesołą. Jesteśmy na jakimś odludziu, wśród ludzi, którzy w portkach pewnie mają schowaną broń, nie mamy zasięgu, a nikt z tutejszych nam nie pomoże. Jak będziemy majstrować z ciągłym odpalaniem silnika to jeszcze akumulator panie. Na dworze prawie 40 stopni, gorąco jak cholera, klimatyzację strach włączyć ze względu na zasilanie. Czego chcieć więcej!

– Zobacz! Chyba ktoś przyjechał. O! jakiś wynajęty kierowca! Poprosimy go o pomoc. Może my jakoś nie tak ten kod wpisujemy?

I przyszedł Izraelczyk. Wsiadł na miejsce kierowcy, przekręcił kluczyk, wpisał kod i… nic…

Mężczyzna mocno się przejął losem przyjezdnych, zaproponował nam użyczenie swojego telefonu, byśmy mogli skontaktować się z wypożyczalnią.

Szczęśliwie udało się połączyć i otrzymać wsparcie. Zaproponowano odczekanie 10 min by szyfrant się odświeżył i podjęcie próby na nowo z otrzymanym kodem. Przez tę chwilę rozmawialiśmy z uprzejmym kierowcą, który przywiózł tutaj swoich azjatyckich turystów. Towarzyszyli nam również lokalsi chcący przyjrzeć się dokładniej naszemu dziwnemu pojazdowi.

Tym razem jako pierwszy wsiadł lokalny kierowca. Raz, dwa, trzy… i usłyszeliśmy dźwięk silnika. Ufff. Zanim opuściliśmy pustkowie poprosiliśmy o dokładną instrukcję jak odblokować auto.

RUSZYLIŚMY!!!!

To dopiero pierwsze miejsce a już tyle przygód. Przed nami jeszcze długa droga
.
.
.

Chwilę później…

– Ewcia, czy jak czekaliśmy na odblokowanie się auta, to dobrze słyszałem, zaproponowałaś wodę tamtemu kierowcy?
– No tak… a co?
– To miałaś szczęście! Już nie pamiętam czy to tutaj czy w jakimś innym kraju sąsiadującym, za picie wody w towarzystwie osób poszczących lub zaproponowanie napoju podczas Ramadanu mogą ci zrobić delikatnie mówiąc… kuku…
– Widzisz? To Ty tutaj powinieneś być przewodnikiem.

BTW. Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że otrzymany na samym początku kod był poprawny. Zatem gdzie popełnialiśmy błąd? Czytaliśmy cyferki od lewej do prawej… a nie od prawej do lewej tak jak jest tutaj w zwyczaju… Podróże kształcą.


Szpilki w plecaku

Author Szpilki w plecaku

More posts by Szpilki w plecaku

Leave a Reply