Odkąd minęliśmy Tanę zmierzając ku wschodowi wyspy pogoda nas nie rozpieszczała. Co prawda nie było zimno, ale co i rusz lało z oderwania chmury.
Dotarliśmy w końcu do Kanału Pangalan, długiego na 665 km, by ostatecznie łodzią motorową dopłynąć do jeziora Ampitabe. Podróż była bardzo przyjemna. Fale uderzały o burtę, skrapiając i ochładzając nas delikatną bryzą.
Po blisko dwóch godzinach dotarliśmy do dzikiej plaży, przy której stał rozsypujący się, drewniany pomost. W oddali tylko las z gdzie nie gdzie przebijającymi się chatami na palach, pokrytymi liśćmi palmowca. Naszych domków nie widać, pewnie są gdzieś w głębi.
Weszliśmy krętymi schodami na klif do lasu palmowego. Były tam murowane i bambusowe altanki: recepcja, skromniusieńki bar i restauracja, w której miały odbywać się posiłki. Pozostawiła grupę w jednym z tych pomieszczeń a sama udałam się do recepcji by dokonać wszystkich formalności. Wraciłam, ale nie miałam juz do kogo. Po całym ośrodku biegały rozbrykane sifaki i lemury vari, które skupiły na sobie całą uwagę turystów. Rozdałam kluczyki, zmęczona podróżą i chorobą (od kilku dni nie chciało mnie puścić osłabienie) wróciłam do pokoju.
Nie było ciepłej wody, nie było prądu ani zasięgu, ale miałam sifaki, lemury koroniaste oraz vari bawiące się na mojej werandzie. Usiadłam na podłodze, bacznie się im przyglądałam i robiłam zdjęcia. Siedziały jak dzieci, przygarbione, z wyciągniętymi przed siebie nogami i rękami włożonymi pomiędzy nimi.
Dzikie zwierzęta czuły się bardzo bezpiecznie w towarzystwie człowieka. …hmm… A może dadzą się dotknąć? Wstałam i spokojnie do nich podeszłam kroczek po kroczku. Najpierw do barierki a potem bliżej lemurów. Wyciągnęłam rękę… Musnęłam szczytu sierści na plecach nie dotykając ciała. Była delikatna i miękka. Rozzuchwaliłam się. Położyłam całą dłoń na zwierzaku, chcąc go pogłaskać. BUM! Lemur odepchnął moją rękę w geście NIE POZWALAM! Nie uciekł tylko się przyglądał. Chyba jeszcze musi się przekonać do moich dobrych intencji. Po chwili pozwoliłam sobie na kolejną próbę. Podobnie, powoli zbliżałam się do sifaka. Tym razem czmychnął z barierki, przetańczył w swoim stylu po werandzie i wskoczył na belkę pod dachem. „No nic… To teraz się sobie na wzajem poprzyglądamy. A jutro w las na poszukiwanie twoich braci” – pomyślałam.
Ranek był deszczowy. Z resztą całą noc padało co nie pozwoliło mi spać. Pogoda nie zachęcała do spacerów po lesie. Ale skoro tu jestem chcę czerpać z wyjazdu całymi garściami. Grupa zainteresowanych mocno się skurczyła zrzucając winę na brak słońca. No cóż, w najgorszym wypadku trochę zmoknę, zjedzą mnie konary i zobaczę całe rodziny lemurów.
Spacer rozpoczął się od okolicznych ogródków, gdzie przewodnik pokazał drzewo papierowe vazaha (oddzielając korę kawałek po kawałku otrzymywało się bardzo miękki materiał, przypominający papier, którego tubylcu używają tam, gdzie król sam piechotą chodzi), drzewo cynamonowe (wystarczyło odskrobać nożem odrobinę kory, by móc poczuć ten niesamowity zapach) czy drzewo pielgrzyma/podróżnika -palma ravenala w kształcie wachlarza (dlaczego? jeśli się wsadzi nóż pomiędzy liście popłynie strumień wody, który nadaje się do picia) czy strączki wanilii.
Deszcz nie odpuszczał… w końcu ruszyliśmy do lasu. Przewodnik zgrabnie przedzierał się pomiędzy konarami przewróconych drzew i ogromnych krzaków, pokazując nam drzewo różane, heban czy ogromne i miniaturowe orchidee. Wydawał różne, dla mnie nie do zidentyfikowania dźwięki, niby chrząkanie, niby szczekanie, dziwne słowo-piski. Szur-szur-szur i LEMUR na gałęzi. Jako pierwszy pojawił się vari – czarno-biały, duży lemur, większy od kota z futrzastym czarnym długim ogonem. Zwisał głową w dół jak małpka. Trzymając się samymi dolnymi kończynami sprawnie poruszał się po poziomej gałęzi, tak by łatwiej mu było zabrać z ręki smakołyk.
Spotkaliśmy również lemury koroniaste. Są rudo-brązowe lub szare w zależności od płci, co najmniej o połowę mniejsze od tych wcześniej wspominanych vari. Z drzewa na drzewo skakały jak wiewiórki. Chcąc zabrać przynętę skakały po głowie, co odważniejsze pozostawały na ramionach, by tam dokończyć ucztę. Dochodziło nawet do drobnych potyczek na naszych bakach pomiędzy osobnikami. Nie były one groźne, raczej nas rozbawiały.
Najtrudniejsze do odszukania po raz kolejny okazały się największe lemury indri-indri. Przez blisko godzinę próbowaliśmy wytropić jakiegoś osobnika ale bezskutecznie. Byliśmy bardzo zniecierpliwieni ale również podekscytowani. Przypomniało mi się poszukiwanie w Andasibe – znaleźliśmy kilku przedstawicieli tego gatunku, bardzo wysoko w koronach drzew, gdzie trudno było je dostrzec. Tak więc i ja i moi kompani liczyliśmy, że tym razem uda nam się im bliżej przyjrzeć. Przewodnik zadecydował, że zmieniamy cel.
Udaliśmy się chyba na najdzikszą z najdzikszych plaż, jaka znajdowała się w okolicach jeziora. Nie było widać jakichkolwiek zabudowań, wysoka trawa wdzierała się w jezioro, na brzegu na bielusieńkim piasku znajdowały się połamane konary drzew, do których przyrastały dziwaczne epifity. Było wietrznie, woda delikatnie falowała. Pusty szum. Bezludna kraina. Nietknięta. Dziewicza. Usiadłam na brzegu, słuchałam i przyglądałam marszczącej się wodzie. Nie chciało mi się wierzyć, że jeszcze takie miejsca istnieją. Chwilę się rozkoszowałam się widokiem i atmosferą i poszłam dalej za przewodnikiem.
Zaprowadził nas na bagna i podmokłe tereny by pokazać owadożerne dzwoneczniki. To przepiękne kwiaty mają bardzo ciekawą technikę żywienia się. Na dnie strączka znajduje się płyn wabiący owady będący jednocześnie substancją wspomagającą trawienie. Gdy skuszona muszka albo inny latający owad wejdzie do kielicha, klapka na jej szczycie zamyka się, nie pozwalając na ucieczkę. Dopiero, kiedy ofiara padnie i nastąpi wstępne trawienie, kwiat ponownie się otwiera i czeka na kolejny posiłek. Przykucnęłam by przyjrzeć się dokładniej tej żarłocznej piękności. I co?! Na dnie kielicha otwartego znajdowały znajdowały się resztki ostatniej kolacji, KOMAR! Smacznego! A przecież mogłeś dobrać się do mojej krwi! Pogratulowałam zdobyczy i poszłam dalej.
Na naszej drodze spotkaliśmy jeszcze jasno-błękitną żabę z zielono-żółtymi plamami i wygrzewającego się na połamanym drzewie gekona. Ale indri-indri jak nie było tak nie ma. Przewodnik nie chciał się poddać, wykrzykiwał, wyśpiewywał swoje dźwięko-świsto-piski. Chyba w środku powątpiewał w sukces. Sam zaczął chodzić między zaroślami, wypatrując ich w koronach. Mijały minuty i nic.
– Jeszcze raz spróbuje. Jak mi się nie uda to proszę mi wybaczyć.
Ponownie zniknął w gąszczu. Słyszeliśmy tylko echo wydawanych przez niego odgłosów.Po kilkunastu minutach wrócił ze spuszczoną głową i złą wiadomością. Trudno. Zaczęliśmy kierować się do naszego ośrodka. Zdążyliśmy się tylko odwrócić, spojrzeć w górę i… olbrzymy same zaczęły skakać po drzewach w naszym kierunku, zatrzymując się tuż przed naszymi twarzami kilkadziesiąt centymetrów od nas. Były naprawdę ogromne! Zawisły na drzewach bacznie się nam przyglądając. Przewodnik wręczył mi do ręki banana. Zwierzak wyciągnął rękę, przyciągnął mnie bliżej siebie. Wsadził nos w moją dłoń i spokojnie wyjął zawartość. Nie był łapczywy, nie uciekał. Czuł się swobodnie. Dyndał na drzewie i przyglądał się. Skoro sam pozwolił mi podejść to co powie na głaskanie? Powoli podniosłam rękę i zbliżyłam się do lemura. Wkładam rękę w jego miękkie futro… a on nic.. jak dyndał tak dynda… Zachowuje się tak jakby się tym nic nie przejmował. Pozwoliłam sobie już na nieskrępowane gesty. Pozwalał się głaskać już nie tylko na plecach ale po głowie, tarmosić za uchem czy dotykać noska. Dosłownie szczęka mi opadła z wrażenia! Dostałam jeszcze jeden kawałek banana. Indri złapał mnie za dłoń i ponownie wsadził do niej nos. Ale dłoni nie wypuścił! Trzymał… i trzymał… i trzymał… i czułam, że mnie trzymał mnie zdecydowanie, pewnie, w pełnym zaufaniu. I dalej nie puszczał. Te uczucie jest nie do opisania. Nie ma słów do ich określenia. Czułam jego gładkie wnętrze dłoni, poduszeczki a na zewnątrz małe pazurki.
Miałam wrażenie, ze chłonę każdą chwile. Wiem przecież, że dzikie zwierzęta nie wdają się w tak bliskie relacje z człowiekiem. Ale chyba nie lemury.
Zbliżała się pora obiadowa i trzeba było kierować się w stronę ośrodka.
Przez długi czas nie byłam w stanie nic powiedzieć. Patrzyłam na dłoń, która jeszcze chwilę temu była ściskana przez największego z największych lemurów na Madagaskarze. Do tej pory czuję tę dłoń.