Uwielbiam bazary! Mają w sobie przedziwny klimat, który mi wyjątkowo odpowiada. Różnorodne zapachy i magia kolorów sprawiają, że czuję się w innej rzeczywistości, gdzieś w przeszłości, gdzie nie ma supermarketów, ekskluzywnych wystaw i spontaniczności.
Merkato – bazar miejski
Mój minibus próbuje znaleźć odrobinę miejsca, by móc mnie wypuścić na spacer po największym bazarze w Afryce. Od samego początku biała kobieta budzi ogromne zainteresowanie, gdyż w te okolice Europejczycy nie zaglądają zbyt często.
Wystarczyło zamknąć drzwi do auta a już otoczyła mnie grupka handlarzy, która chciała sprzedać mniej lub bardziej potrzebne rzeczy: plastikowy koszyk, miotłę, czat czy kurę. Byli również gapie i naganiacze mogący zaprowadzić do każdego przybytku, który sobie wymyśle lub po prostu osoby chcące podszkolić swój angielski. Za usługi każdego z nich podziękowałam. Zależało mi na spokojnych, chociaż i tak w to nie wierzyłam, spacerze, gdzie mogłam się przyjrzeć lokalnym sprawom, interesom i problemom.
Bazar ten na pierwszy rzut oka wydaje się być chaotyczny, nie mniej jednak jest dobrze rozplanowany. Merkato to kilka krzyżujących się ulic. Wzdłuż nich wybudowane są drewniane i metolowe budki mające funkcję punktów sprzedażowych. Oprócz tego na chodnikach i ulicach rozkładają się mniejsi sprzedawcy. Skoro interes kwitnie i na straganach i na ulicach i na chodnikach to gdzie rozplanowanie?! Jeśli masz konkretną potrzebę zakupu to zaspokoisz ją w konkretnym miejscu. Co mam na myśli. Bazar w swej chaotyczności podzielony jest na wiele sektorów: tu znajdziesz przyprawy, tam białe, charakterystyczne etiopskie suknie, w oddali ktoś sprzedaje materace a w jeszcze innym miejscu garnki. W tym całym galimatiasie jest pewna filozofia.
Towarzystwo dało mi troszkę wytchnienia. Szybko zorientowałam się, że jestem w tej części bazaru, która specjalizuje się w świeżych warzywach, owocach i najpowszechniejszych przyprawach. Było bardzo kolorowo i aromatycznie. Cebule i pomidory były poukładane w wieżyczki po cztery sztuki lub usypane w niewysokie kupki. Zielona i czerwona znakomicie prezentowała się w koszach z trawy i liści bananowca. Banany ułożone jeden na drugim promieniowały żywą żółcią. Ziarna kukurydzy i tefu były w workach albo rozłożone na dużych liściach. Słychać było również kury przykryte nibysiatką, ręcznie plecionym odwróconym koszem z gałązek.
Weszłam w głąb. Mimo duże ilości ludzi, przemieszczenie się po bazarze nie stanowiło problemu. Sprzedażą trudniły się głównie panie. Siedziały na ziemi albo na drewnianych taborecikach prezentując swój skromny asortyment. Co chwila przekładały ziarenka czy owoce, wydobywając na wierzch te najbardziej dorodne i soczyste.
„Ju! Ju! Ferendżi (Cześć! Cześć! Biały!)” – słyszę dziecięcy głos. Odpowiadam tak samo: „Ju!”. Chłopiec w niebieskim mundurku przyciągnął mnie do swojej mamy. Kobieta siedziała na worku. Uśmiechała się bezzębnie pokazując jednocześnie duże korzenie imbiru. Niestety nie przepadam za tą przyprawą. Uścisnęłam radosnej pani rękę a małemu sprzedawcy wręczyłam pudełko kredek, które miałam przygotowane na wypadek spotkania z dziećmi.
Idę dalej. Mijam sprzedawczynię ubraną w kolorowa chustę na głowie. Ziewa…? Dzisiaj interes szedł jej chyba dobrze. Wstała i zaczęła zbierać kilka pozostałych główek kapusty i zielonych, ostrych papryczek. Myślę, że zaraz będzie wracać do domu, by przygotować indżerę dla swoich dzieci i męża, zanim będzie ciemno. W myślach życzę im smacznego.
Stoję. I nie mogę uwierzyć! Pierwszy raz w życiu jestem w korku… nie samochodowym… nie ludzkim…. ALE OŚLIM! Ktoś rozsypał w przejściu ziarno i zwierzaki nie miały zamiaru opuścić tak wspaniałej uczty. Ustawione jeden za drugim, nie przepychając się, czekały na swoją kolej. Stoją tępo w miejscu i czekają… jak osły. I o dziwo nikomu ten zator nie przeszkadzał. No może innym osiołkom, które miały podpięte na grzbiecie ogromne pakunki z worków ze zbożem, pęków siana czy żółtych plastikowych kanistrów na wodę. Poganiane przez swoich właścicieli bacikiem musiały obejść się smakiem.
Ruszam. Uwielbiam te szaleństwo kolorów i zapachów. Ludzie wydają się być bardzo przejęci swoim bazarowym dobytkiem rozglądając się to w lewo to w prawo, nie mniej jednak robią to ze spokojem. W pewnym momencie czuję czyjąś rękę oplatającą mnie wokół ramion. Chwilowo straciłam równowagę, co miało swój wyraz wgnieceniem pieczołowicie ułożonej pomidorowej piramidki. Początkowo się przeraziłam, jednak ostatecznie podziękowałam zbawiennemu ramieniu. A to dlaczego? Uchroniło mnie przed zderzeniem z tragarzem dźwigającym na swych ramionach i głowie pięć ogromnych metalowych beczek! Myślałam sobie: „Ja bym nawet jednej nie uniosła!” Przeprosiłam staruszkę za stratę w pomidorach i zrekompensowałam jej ją.
Dotarłam do pierwszej krzyżówki. Przede mną dział z lokalnymi, tradycyjnymi, białymi strojami. Są to ręcznie tkane bawełniane szale i suknie, zdobione pięknymi ręcznie haftowanymi wzorami. Niestety do tej pory przymierzane najmniejsze rozmiary były dla mnie wielorybie. Dlatego musiałam jedynie nacieszyć oczy tymi arcydziełami.
„Ju! Ju! Beautiful scarf for beautiful lady” bardzo się zdziwiłam, gdy się okazało, że tkaniem i haftowaniem zajmują się mężczyźni! Kobiety jedynie przędą bawełnianą nić. Weszłam do pierwszego lepszego lokalnego „butiku”. Nie zdążyłam jeszcze postawić Kraku a już obrzucono mnie pięknymi szalami i sukniami. „Ferendżi! Try!”. Nie pocieszyłam namolnego sprzedawcy, jedynie nacieszyłam swoje oczy cudownymi wzorami i skórę delikatnymi materiałami.
Nawet nie wiedziałam jak szybko minęło popołudnie. Ponieważ chciałam wrócić do hotelu jeszcze przed zachodem słońca, udałam się do kierowy we wcześniej umówione miejsce. Po raz kolejny minęłam osiołkową barykadę przeskakując przez ich grzbiety. Zapach przypraw towarzyszył mi do końca dnia.