To już moja trzecia wizyta w Tybecie. Zapamiętałam go jako magiczne, tradycyjne miejsce uśmiechniętych ludzi głęboko wierzących i praktykujących. Jak wiele się zmieniło w minionym roku…
Odprawa i wejście do samolotu w Chengdu. Na tablicach informacyjnych zauważam kilkanaście lotów do Lhasy oferowanych przez różne lokalne linie lotnicze. W końcu znajduję nasz gate. Jesteśmy jedynymi białymi oczekującymi pod bramą 168.
Ląduję w Lhasie. Wojuję uśmiechem i przewracam oczami na lotniskowym posterunku policji, aby niezbędne procedury trwały jak najkrócej. Działa. Szczerbaci funkcjonariusze rewanżują się podrywem, ale szybko ich żegnam, trzymając paszporty w garści. Rozglądam się, tylko Chińczycy.
Spotykam przewodnika, poczciwego Tybetańczyka, który potrafi rozkochać w swoim kraju opowieściami o kulturze, buddyzmie i przyrodzie. Tym razem nie jedzie z nami policjant. Zgodnie z nowymi procedurami, jeśli autobus ma mniej niż 19 siedzeń, jego obecność jest zbędna. To duża wygoda: mniej codziennych formalności.
Oddaję mu niezbędny permit wjazdowy do Tybetu. Kolejna miła niespodzianka: na naszej trasie do miasta tylko jeden check point. Nie było też szczegółowej kontroli naszego pojazdu. Taktyka uśmiechu i przewracania oczami nie była tym razem potrzebna.
Nasz pierwszy przystanek to plac zgromaczeń przy Pałacu Potala, taka wersja mikro pekińskiego Tiananmen. Zatrzymujemy się autobusem przy białym, dużym czortenie i piechotą podążamy do celu. W policyjnym punkcie kontroli wchodzących wrzucamy plecaki na taśmę. Funkcjonariusze zajęci własnymi telefonami komórkowymi nie patrzą na wyświetlenia monitora. Bramka piszczy. Idziemy przed siebie. Nikt nie zwraca na nas uwagi.
Wędrujemy chodnikiem po przeciwległej stronie do trasy pielgrzymkowej wokół Pałacu Potala, pałacu zimowego Dalajlamów od piątego do czternastego. Dzieli nas szeroka arteria, na której jak nigdy wcześniej pojawiły się korki. Trudno dostrzec pielgrzymów pośród autobusów, taksówek oraz auto osobowych. Zamiast kadzideł, modlitw i dźwięków deseczek chroniących dłonie podczas charakterystycznych tybetańskich pokłonów – smród spalin, warkot silników i piski klaksonów samochodowych, a na twarzach tubylców materiałowe maseczki…
Tego dnia, Plac Potala był placem budowy. Montowane są trybuny na zbliżający się dzień świętowania przyjaźni chińsko-tybetańskiej. Z grupą tradycyjnie postanawiamy zrobic sobie zdjęcie na tle potężnej budowli na Czerwonej Skale. Bez trudu znajdujemy kogoś kto zrobi nam zdjęcie w komplecie. Tym samy zdobywamy jedną z cenniejszych pamiątek.
Na krótko przyjeżdżamy do hotelu, by następnie pójść na spacer na Barkhor. To jest miejsce, które podczas mojej pierwszej wizyty odcisnęło największy ślad w mojej pamięci i sercu. Fragment starego miasta o tradycyjnej tybetańskiej architekturze z setkami kramików oferującymi rozmaite rękodzieło: ręcznie malowane thanki czyli buddyjskie ikony, lokalne stroje i biżuteria, przedmioty niezbędne do ceremoniałów i modlitw oraz zioła medycyny tybetańskiej. Najważniejszy utarty szlak prowadzi dookoła Jokhang – najświętszego miejsca dla buddystów z Tybetu. Tutaj całymi dniami pielgrzymi z młynkiem modlitewnym oraz koralikami okrążają gompę z niezykłą statuą Buddy, niezmiennie od VIII wieku. I tym razem chciałam usiąść na froncie i popatrzeć na zamodlone twarze. Ponownie zaskoczenie. Krawężnik oddzielający od modlących oraz cała okolica jest wręcz okupowana przez chińskich turystów wkładających wielkie obiektywy między oczy Tybetańczyków. Co więcej, część Chińczyków z charakterystycznych pokłonów urząda sobie gimnastykę wśród buddystów, którzy giną w ogólnej panoramie tego świętego miejsca oraz całego starego miasta. Aby znaleźć tubylców w ich niezwykłych strojach trzeba naprawdę mocno wytężyć wzrok (więcej jest przyjezdnych przebierańców, którzy nie oddają niezwykłego klimatu, którego doświadczyłam tutaj jeszcze rok temu).
Najsmutniejsze chyba jednak jest to, że chińscy przyjezdni nie szanują rodowitych mieszkańców regionu. Widziałam pewnego pana w uniformie, który przechadzając się wśród wyznawców, z wielkim uśmiechem od ucha do ucha kopał ich nogi. Rzucał w tych naprawdę biednych i skromnych ludzi chlebem. Był wyraźnie dumny ze swojego postępowania. Licznie kręcąca się policja nie reagowała, dając ciche przyzwolenie temu procederowi.
Płakałam z niemocy pod najświętszym miejscem buddyzmu tybetańskiego. Po roku nieobecności widzę zmiany, które nie wróżą niczego dobrego.
Co przyniosą mi kolejne dni pobytu? Jakie doświadczenia?
Śpieszmy się zwiedzać Tybet, ten prawdziwy odchodzi…