Warszawa – Poznań – Berlin – Frankfurt – Madryt – Santiago. Ponad doba w podróży, by móc by móc postawić po raz pierwszy stopę w Ameryce Południowej. Ale podniecenie tym wydarzeniem potęgowały Andy, które nie raz zmroziły krew pilotom samolotów.
Tak się akurat zdarzyło, że przed wylotem do Chile obejrzałam odcinek „Katastrofy w przestworzach”. Opowiadał ono rozbiciu się samolotu urugwajskich linii lotniczych w Andach i próbie przetrwania rozbitków.
Nasze lądowanie przewidziane było ok g. 10:00. O tej porze słońce cudnie rozświetla na czerwono łyse zbocza majestatycznych And. Z komputerów pokładowych zorientowałam się, że lecimy korytarzem równolegle do łańcucha górskiego na wysokości ok. 8 tysięcy metrów. Niebo było tak przejrzyste, że każda krawędź poszarpanej ziemi pod nami zdawała się przypominać ostrze noża. Kolory i szpiczaste szczyty zapierały dech w piersiach.
Sygnał zapięcia pasów. Informacja o przygotowaniu się do lądowania.
Zesztywniałam…
Parametry rzeczywiście wskazywały obniżanie wysokości lotu samolotem. Siedząc na samym końcu samolotu miałam wrażenie, że zaraz ogon zahaczy o któryś w wystających szczytów. Serce zaczęło mi mocniej bić. Przypomniały mi się kadry z filmu „Katastrofy w przestworzach” i myśl – Dobrze, że nie jest zima tak jak wtedy. Jak się rozbijemy to nie zamarznę”.
Powiedziałam Markowi o swoich przemyśleniach, a on tylko furknął – Nie wywołuj wilka z lasu! Jeszcze bardziej zaczęłam się denerwować.
Zniżyliśmy się już na tyle, że szczyty górowały nad nami. Jeszcze dokładniej przyglądałam się ognistoczerwonym formacjom, by pochłonąć ich majestat… jeszcze bardziej byłam spięta w fotelu i bardziej poddenerwowana.
Ostatecznie oczywiście taka moja reakcja była niepotrzebna. Pilot był znakomicie wyszkolony i każde wzniesienie znał doskonale. Mądrzy Indianie z Ameryki Południowej już kilka tysięcy wieków temu tak usytuowali Santiago de Chile by Andy stanowiły naturalną ochronę przed nieprzyjaciółmi ale również były przyjemnością dla oka podczas codziennego mieszkania w tym mieście.