M – Ewa! Masz taką okazję, biegnij!
Ja – Ale nie jestem przygotowana
M – Dasz radę! Może nawet pójdzie ci lepiej niż Agnieszce!
Ja – przecież jak ostatnio przebiegłam na siłowni 5 km to prawie płuca wyplułam
M – W plenerze biega się zupełnie inaczej. Dużo lepiej! Masz tają okazję!
Ja – Hmmm….. Może masz rację… Pomyślę… Poćwiczymy teraz razem i zobaczę.
Parę dni później odbywa się spotkanie informacyjne dla biegaczy, którzy przyjechali do Punta Arenas na dwa maratony: jeden w Chile w Ameryce Południowej w towarzystwie silnego, zimnego wiatru oraz na Antarktydzie na Wyspie Króla Jerzego wśród pingwinów. Zgromadzeni ludzie okazali się pozytywnie nakręconymi szaleńcami na punkcie biegania: Sidi (www.sidi42k.com), który w jednym roku przebiegł blisko 50 maratonów, Amerykanka, (dwunastolatka!!!), która chce być najmłodszą dziewczyną mającą na swoim koncie biegi na siedmiu kontynentach, Beth Sanden, niepełnosprawna Amerykanka, która przy pomocy specjalnie przygotowanego roweru przejedzie Antarktydę a tym samym trafi do Księgi Rekordów Guinessa za pokonanie 42km na siedmiu kontynentach (uwaga! W Chinach przemierzała wysokie schody MURU CHIŃSKIEGO! Przy pomocy „balkonika”) czy Eddi Vega chcący jako pierwszy przebiec wszystkie maratony na bosaka. Takich pomysłów na bieganie mogłabym jeszcze wyliczać bardzo wiele. Wśród śmiałków był również Marek Śliwka, szef biura Logos Travel, będący poszukiwaczem maratonów ekstremalnych. Ma już za sobą bieg po zamarzniętym Bajkale czy w gorącej Etiopii z ogromnymi różnicami wysokości.
Słuchając tych wszystkich opowieści poczułam się odmieńcem. Nie mogłam pochwalić się swoimi wyczynami, ale całe towarzystwo mnie zainspirowało i zmobilizowało.
Ja – Dobra Marek. Biegnę dychę z wami w Punta Arenas za dwa dni! Zdecydowałam po spotkaniu.
M – To nie mamy już za wiele czasu.
Nadszedł sądny dzień. Wstaliśmy z Markiem na tyle wcześnie, by na spokojnie zjeść śniadanie oraz przygotować ubrania. Muszę przyznać, że myśl o przebiegnięciu jakiegoś odcinka pojawiła się jeszcze przed wylotem w Polsce, natomiast chyba nie do końca ona do mnie docierała. W każdym razie miałam ze sobą odpowiedni strój z wyłączeniem butów o lepszej, sprężynującej podeszwie. Liczyłam, że wystarczą.
Ustawiliśmy się pod odbiór numerów startowych. Ponieważ nie uczestniczyła w procesie rejestracji uczestników a liczba miejsc była bardzo ograniczona, jedynie dobra wola organizatora miała decydujący wpływ na to czy będę biegła czy nie.
Mój nr – 266. Marek poprowadził rozgrzewkę przy punkcie startowym i jako doświadczony biegacz udzielił mi kilku ważnych rad.
START! Stoper na ręku odpalony, ruszyliśmy razem. Zgodnie z podpowiedzią zaczęłam spokojnie. 10km a właściwie prawie 11 km (bo tak była wytyczona trasa) to dwa takie same odcinki w tę i z powrotem wzdłuż pięknej Zatoki Magellana. Po pewnym czasie Marek mnie opuścił i zaczął biec swoim tempem mając w perspektywie 42 km.
Miał rację, bieganie na powietrzu i w siłowni to zupełnie dwie różne sprawy. Widok na uspokajające wody Pacyfiku, przyglądanie się szybującemu ptactwu bez wątpienia dodawały uroku całemu wydarzeniu. Plus inni uśmiechnięci i podekscytowani uczestnicy, który przy każdej mijance pokazywali podniesiony do góry kciuk lub podniesioną dłoń do przybicia „piątki”. Wielu z nich wiedziało o mojej spontanicznej decyzji uczestnictwa i darzyli mnie dobrym słowem podczas biegu wspólnego odcinka.
Jednak wielką uciążliwością był potwornie silny wiatr wiejący od przodu. Stawiał on taki opór, że ciało pozostawało w miejscu mimo wykonywanych ruchów albo nawet cofał. Pierwsze 5 km było mordęgą. Brakowało mi sił do wali z żywiołem i niestety kilkanaście minut musiałam przespacerować szybkim tempem. Drugi odcinek natomiast to sama przyjemność. Wiatr, który w pierwszym etapie dał mi we znaki, teraz pchał do przodu. W głowie postanowiłam sobie, że podczas podmuchów będę biegła, żeby nadrobić utracony czas, a gdy ustąpi pozwolę sobie na marsz. Los mi jednak spłatał figla i prawie na całej długości mogłam się cieszyć pomocną dłonią natury.
Wzrokiem poszukiwałam dużego budynku z charakterystycznym zielonym dachem. To hotel, spod którego startowaliśmy. Ostatnie metry były szalenie wyczerpujące tym bardziej , że wiatr nie ustępował. Otuchy dodawali mi Marek oraz inni doświadczeni biegacze spotykani tuż przed metą.
FINISH!
Niestety nie udało mi się zmieścić w wyznaczonym przez siebie czasie poniżej jednej godziny. Ale przy braku przygotowania, 1h 03 min 52sek to dla mnie wielkie osiągnięcie. Po kilkuminutowej przerwie , gdy przysiadłam na pobliskich schodach stwierdziłam, iż mogłabym przebiegnąć jeszcze jedną dyszkę. To i tak dobry początek i zachęta do kolejnych wyzwań.