Każda wyprawa oprócz doznań duchowych jest również doznaniem cielesnym: smakiem, zapachem, muzyką i nie tylko. Przed przyjazdem na Sri Lankę zajęłam się tym tematem.
Pierwszego dnia, podczas rozmowy z przewodnikiem podpowiedziałam mu kilka rzeczy, które poza programem można jeszcze dodać. Trafiłam na podobnego do mnie nadgorliwca – „Nie ma problemu, wszystko to zrobimy!”.
W dobrym nastroju ruszyliśmy na zwiedzanie kolejno: Anuradhapury, Polonnaruwy i Sigiriy’i, Kandy aż dotarliśmy do Nuwara Eliya. Po ambitnym dniu, wypełnionym spacerem po bajecznym Horton Plains a w nim przystanek na końcu świata, wyruszyłam z grupa na mały spacer po mieście i poszukiwanie tradycyjnego kobiecego stroju, sari. Mnogość kolorów i wzorów nie ułatwiała mi zadania. Co więcej męskie porady bardzo mnie zawstydzały – nie wyobrażałam sobie, że w kraju, w którym panuje ogromna skromność i w moim odczuciu jakieś tabu, mężczyzna będzie upinał na mnie bajeczne fale z kilkumetrowego materiału. Ostatecznie udało się dokonać wyboru. Ponieważ dopatrzyłam się pewnego niedopracowania, poprosiłam o poprawki. Postanowiłam zatem wrócić do grupy o umówionej godzinie, odwieźć do hotelu i ponownie zjawić się w sklepie.
Niestety, lokalny krawiec jeszcze pracował nad suknią. Kierowca postanowił zatem zabrać mnie na targ owocowy. SUPER! Uwielbiam kolorowe, pachnące bazary. (o szczegółach pobytu na bazarze w „Smakach Sri Lanki” w zakładce Uchwycone chwile).
Po próbie nowych smaków i zapachów odebraliśmy sari. Przewodnik zaczął parkować w nieznanym mi miejscu. Na pewno nie był to mój hotel. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. „Obiecałem Ci coś jeszcze. Wychodzimy”. Znalazłam się przed niewielkim zadbanym domkiem. Przed drzwiami stało kilka par klapek, z środka płynęła muzyka i przyjemny zapach. Była to miejscowy salonik medycyny naturalnej. Zaświeciła mi się żaróweczka – przecież pierwszego dnia pytałam o ajurvedy! Sri Lanka słynie z tego, że do tej pory mieszkańcy bardzo ufają tradycyjnym metodom leczenia. Jej podstawą są zioła, rośliny i oleje. Twórcy sprzed 3000 lat obserwowali ludzki organizm, jego funkcjonowanie oraz reakcje. Filozofia ajurvedy mówi, że każdy od urodzenia rozwija się i jest zarządzany przez cztery sił natury – ogień, wodę, ziemię i powietrze. Z tego typu terapią już się spotkałam w Polsce i byłam bardzo zadowolona. Ale to na pewno zupełnie inne doznanie, jeśli się doświadczy go w kraju jej pochodzenia. Nie byłam w stanie odmówić.
Poprosiłam o masaż całego ciała oraz o gorącą, rozbujaną oliwę ściekającą na czoło i włosy z zawieszonego nad głową dzbanuszka z lejkiem na dnie. Trafiłam do prostego pomieszczenia, gdzie stało sfatygowane łóżko do masażu i ręcznie zbita z drewna komora parowa, przypominająca trumnę. Mimo wszystko wnętrze zdawało się być przyjemne. Wspomniane łóżko było przykryte biało-zielonym ręcznikiem w kratkę. Taki sam leżał w komorze, z tym że na przykryciu leżały rozłożone liście eukaliptusa. Moją uwagę zwróciła karteczka w centralnym miejscu pomieszczenia: According to the regulations, please wear underwear during cremony”. No jak to? W biustonoszu? Może taki obyczaj na wyspie – pomyślałam. Przyszła pani, która miała się mną zająć. Na plastikowej, czerwonej tacy z białą serwetką przyniosła dwa metalowe naczynka z olejami, jeden różany a drugi z drzewa sandałowca.
Zaczął się rytuał. W tle słyszałam relaksacyjną, etniczną muzykę. Najpierw głowa (to co zrobiła mi z czupryny to wkurzony Chopin nie wyczerpuje meritum), szyja, ramiona, położyła mnie na brzuchu na łóżku i zaczęła stopy, łydki, uda, plecy i pośladki, odwróciła mnie na plecy i zrobiła to samo. Gdy chciała się zabrać za tułów czuła się trochę skrępowana. Wyjaśniłam jej, że jeśli to jest stały element masażu to nie mam nic przeciwko. W między czasie rozgrzała parową trumnę. Otworzyła znajdujące się pod leżyskiem skrzypiące drzwiczki, włączyła małą kuchenkę gazową i położyła aluminiową miskę z wodą, by zaczęła parować.
Gdy zakończyła pierwszą część, lekko zaspana weszłam do komory pozostawiając jedynie głowę na zewnątrz. Rozgrzane listki eukaliptusa zaczęły pięknie pachnąć. Masażystka zajęła się masażem twarzy, a następnie przygotowaniem gorącego oleju. Przyniosła do pomieszczenia prymitywny wieszak na gorącą oliwę. Kształtem przypominał… szubienicę.
Czas wyjść z komory i zacząć część najprzyjemniejszą. Ciało było całe pokryte kropelkami. Troszkę mi się w głowie zakręciło – było tak przyjemnie, że się całkiem wyłączyłam. Ponownie położono mnie łóżku do masażu. Nie mogłam się doczekać aż pierwsza gorąca kropla spadnie mi na czoło. Na początku kapała jedna za drugą zamieniając się następnie w strumień. Ponownie zaczął się masaż głowy. Oliwa potęgowała doznania. Każdy włosek pokryty był ekstraktem z sandałowca. Jego zapach roznosił się dookoła. Wszystkie te elementy połączone ze sobą plus muzyka odprężały. Dodatkowo świadomość bycia w prawdziwie lokalnym a nie turystycznym miejscu sprawiała, że czułam się wyjątkowo. Po całym obrządku natarto mi buzie aloesem, zostałam cała dokładnie wytarta – teraz to ja czułam się niezręcznie – i uczesana.
Po wyczerpującym spacerze po Horton Plains to była fantastyczna niespodzianka. Czekam z niecierpliwością ja kolejną dozę przyjemności.