fbpx Skip to main content

Jinka. Punkt na mapie zwiedzania Etiopii Południowej, którego nie da sie ominąć, chcąc odwiedzić Mursi, słynących z rozciągnietych warg i uszu, grubasów Bodi czy mistrzów bodypaintingu Karo. Dwie noce w mieście, gdzie łatwo zatruć się padłym mięsem w lokalnych restauracjach, a gdy w kranie leci woda (zimna oczywiście!), mówi się wówczas o luksusach.

Posiłek w restauracji…..

Nasza hotelowa restauracja niestety zawodziła albo dlugością oczekiwania na zrealizowanie zamówienia dokonanego nawet dzień wcześniej śniadania (godzina na przogotowanie 12 porcji jajek sadzonych, pokrojenia chleba i podania masła oraz dżemu nie było wystarczające, a szczyt herbaty pokryty był białą pianą z powodu niegodotowanej wody) albo wątpliwą świeżością podawanych dań.

Zdecydowaliśmy się natychmiast pójść do może mniej okazałego miejsc, ale na pewno serwującego jedzenie niezagrażające naszemu zdrowiu.
– Czy widzieliście, jakie niezwykłe oczy ma chłopiec przy wejściu do knajpy? – zwrócił uwagę uczestnik wycieczki.
Nie dało się nie zauważyć, że chłopca coś wyróżnia. Nieprawdopodobnie niebieskie oczy, których błękitu nie są w stani wyrazić nawet soczewki kontaktowe, a opadające kąciki oczu rysowały na jego twarzy coś, czego słowami nikt nie potrafił opisać: strach, płacz, niemoc i zawziętość.
Kilkuletni chłopiec siedział boso na obłoconym krawężniku, pilnując jak najcenniejszego dobytku trzech pustych butelek przykręconych do swojego ciemnego, zabrudzonego podkoszulka. O nic nie prosił. Dostał kilka kromek chleba na ulicy, bo do restauracji nie miał odwagi wejść.

Kto się tak biję, aż kurz z ulicy unosi się do góry?
Dwaj chłopcy, jeden wyższy, szczupły, odpycha głowę, wykręcając ją innemu, mniejszemu, zapłakanemu. Drugi z nich zawzięcie chce się odegrać za krzywdę. Zbiera z ulicy kamienie i próbuje trafić w przeciwnika. Chybi. Przechodnie chcą rozdzielić walczących, ale malec czuje się urażony kolejnym kopniakiem i próbuje ponownie oddać napastnikowi. Nawet przytrzymany i pouczony przez starszych, biegnie za nim zawzięcie potykając się o przykręcone do koszulki butelki…

Po bogatym we wrażenia spotkaniu z Mursi o poranku, postanowiliśmy się przejść po mieście Jinka, by wyprostować kości. Tak się zdarzyło, że akurat przechodziliśmy koło szkoły podstawowej. Gdy wchodziliśmy na podwórze szkoły jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, co nas będzie czekać. Na wielkim, zacienionym drzewami placu bawiło się kilkanaście małolatów. Jak zwykle dzieciaki podbiegały rozradowane do nas krzycząc “Ju! Ju!Ju!” (taka forma przywitania dzieci z kolorowymi przyjezdnymi), podawały wyciągniętą rękę i kłaniały się nisko. My również witaliśmy się z nimi serdecznie.

Rozbrzmiał dzwonek oznaczający zakończenie dnia szkolnego. Z dwóch pawilonów, w których było kilkanaście sal lekcyjnych, dosłownie jak pszczoły z ula, wybiegła niezliczona ilość dzieciaków, które podobnie jak te poznane dotychczas, krzyczały “Ju! Ju! Ju!”. Pomyślałam, ” Ale teraz będzie zabawa! Nie uda mi się wszystkim podać ręki, a każdy będzie chciał”. I tak też było…. Niestety, pojawiło się ich tak dużo, że obawiałam się, iż sytuacja może wymknąć się z pod kontroli. Wszystko dobrze, kiedy jest miło, ale później nie wiadomo co się może zdarzyć.

Zarządziłam ewakuację. Każdemu do ręku podpięło się  kilku malców, dla których spotkanie i dotknięcie “ferendżi” (czyli innych, obcych, białych) to niezwykłe wydarzenie w życiu. Niedaleko szkoły znajdował się sklepik z lokalnym rękodziełem. Tam postanowiliśmy się schronić. Ale też nie było łatwo, bo grupa grubo ponad pięćdziesięciu uczniaków oczekiwała, aż wyjdziemy by kontynuować spacer. Dopiero interwencja sklepikarza pozwoliła nam się uwolnić od przedłużonej wycieczki szkolnej.

20151026_155635

Spotkania z afrykańskimi dziećmi zawsze jest niezwykłym przeżyciem. Muszę przyznać, że moja ówczesna grupa szczególnie była wrażliwa na ich potrzeby i głęboko poruszona brakami dóbr, które dla nas są podstawowe, a w Afryce już nie koniecznie. Właściwie nie było dnia beż zakupów słodyczy na rozdanie. Oddawali własne ubrania, tym, którym łata przeszyta była łatą, wybierali dzieci bez butów i te buty im ofiarowywano. Były to wręcz masowe działania.

Podobnie było i w Jinka. W tłumu wybrano dwóch chłopców, których koszulki wyglądały bardziej na sito niż kawałek materiału. Zatrzymaliśmy się przy, górnolotnie nazywając, sklepie odzieżowym i pozwolono chłopcom wybrać sobie nowe ubranie. Dla nich wybór był oczywisty: koszulka i spodenki w barwach flagi Etiopii.

Z jednym chłopcem szczególnie trudno było się dogadać nawet naszemu przewodnikowi mówiącemu w lokalnym języku. Szybko się zorientowaliśmy, że to ten sam niebieskooki chłopiec, który wcześniej dostał od nas kilka kromek chleba. Wydając z siebie dziwne dźwięki zrozumieliśmy, że nam dziękuje.

Kontynuowaliśmy spacer na pobliskim targu. Uzupełniliśmy zapas smakowitych, świeżych owoców i przyglądaliśmy się całemu bazarowemu galimatiasowi. Za nami podążała cały czas gromadka dzieci licząca na kolejne podarki. Wśród nich również Niebieskooki.  Tak jak wszystkie dzieci pokazywał gest wkładania paluszków do buzi, co oznacza, że jest głodny. Tylko to wszystko dotyczące go było jakieś inne. Dlaczego?

Nie dało się nie zauważyć, że był przez starszych i młodszych od siebie (sam wyglądam na jakieś 6 lat) odpychany i przedrzeźniany. Musiał walczyć o swoja pozycję w szeregach. Ale to nie wszystko. Jego wyraz dawała bardzo dużo wydawałoby się sprzecznych : to był strach, walka, nadzieja, niemy krzyk o pomoc. Pomarszczone czoło, napięte policzki i otwarte usta. Nie dało się przejść obojętnie.

image

Jak na przekór, tym razem nie mogliśmy znaleźć żadnego sklepu z jakimiś bułkami. Dopiero po dłuższym marszu dostrzegliśmy pawilonik. Turysta wybrał kilka soków i jedyne dostępne ciastka. Kiedy wyszedł na zewnątrz rzuciła się na niego gromada dzieciaków, chcą mu wyrwać z rąk potencjalny łup. Nie udało się. Niebieskookiego zaprosiliśmy za zgodą sprzedawcy do środka, by na spokojnie mógł zjeść. Był naprawdę bardzo głodny. Z łzami w oczach czekaliśmy aż zje, zastanawiając się jednocześnie, co zrobić z takim przypadkiem.

20151026_165335

Afryka jest szczególnym kontynentem, który bardzo szybko się rozwija, szybciej niż bogate kraje Europy, ale wciąż  pełnym deficytów, chorób i biedy. Temat ten można naprawdę bardzo szeroko rozwijać (na pewno się kiedyś jeszcze nad nim pochylę), ale pomoc humanitarna nie tylko na tym kontynencie to naprawdę trudne zadanie (również ten temat poświęcę oddzielny wywód). W przypadku takiej wycieczki, ile by nie zrobić to zawsze będzie mało. Każda inicjatywa jest chwilowym zaleczeniem problemu, a dla nas uspokojeniem sumienia.

Kiedy chłopiec skończył jeść, resztę schował pod rozpiętą koszulę tak, by nie wyrwały mu jej dzieciaki koczujące pod sklepem. Gdy otworzyły się drzwi wybiegł jak rakieta w sobie jedynie znanym kierunku.

Komentując ostatnie zdarzenie, spokojnie udaliśmy się do hotelu, aby przygotować się na kolację.

Na ostatni posiłek udaliśmy się w to samo miejsce, gdzie udało nam się zjeść pełne śniadanie. Z hotelowego przybytku zrezygnowaliśmy, nie ryzykować zdrowia i czasu w kontakcie z „rzadką chorobą”. Chociaż na zróżnicowane menu już od kilku dni nie mogliśmy liczyć (makaron rurki, spaghetti lub do wyboru z sosem pomidorowym lub warzywnym oraz podobna do siebie zupa pomidorowa o różnych nazwach) tym razem zaskoczyła nas doskonała zupa z kapusty. Rozkoszowaliśmy się jej naprawdę wybornym smakiem, opowiadając sobie o doświadczeniach dzisiejszego dnia: spaceru wśród krowich odchodów i rytuałowi wyrywania rzęs u Mursi, spacerze w zatłoczonej i rozkrzyczanej od „Ju! Ju! Ju!” szkole czy poznanie lokalnego bazaru z aromatycznymi przyprawami i owocami.

– Czy wszyscy dostali już swoje zamówienia? Coś do picia? – spytałam nauczona doświadczeniem i delikatną niegramotnością wszystkich etiopskich restauracji.

Cisza.

– A gdzie jest Dawid?

– Wyszedł na ulicę. – odpowiedziała jego żona.

Co prawda godzina nie była późna i miejscowość nie należała do tych niebezpiecznych, ale permanentny brak elektryczności i ciemność na ulicy w nieznanym sobie miejscu wystarczy, by stracić czujność i się zgubić.

Na szczęście nie musiałam daleko szukać. Siedział na wysokim krawężniku w towarzystwie dwóch chłopców z miską zupy w ręku i bułeczkami. Przysiadłam się do nich i zapytałam, co się dzieje. Trudno było uzyskać odpowiedź, ponieważ Dawid był wyraźnie wzruszony. Obserwował chłopców spokojnie jedzących zupę i dzielących się posiłkiem. podawali sobie serdecznie miskę i równo dzielili bułką. Na pewno byli głodni, ale żaden nie pokazał pazerności ani zachłanności. Oboje bez butów w zniszczonych ubraniach, spokojnie rozmawiali.

 Jednym z nich okazał się Niebieskooki o imieniu Abusz oraz jego przyjaciel, może kuzyn, starszy o kilka lat. Mówił trochę po angielsku. Opowiedział, że oboje nie mają domu, śpią na klepisku bez koca i materaca, skuleni pod wiatą obok restauracji, w której jedliśmy posiłek. Ich jedynym majątkiem jest to, co noszą na sobie i łącząca ich przyjaźń.

Z czasem z restauracji wychodziło coraz więcej moich podopiecznych zainteresowanych sytuacją. Przyszedł również mój doskonały kierowca, Feysel, który pracował przez kilka miesięcy w Kenii z dziećmi dla UNICEF’u. Przykucnął przed nim, położył ręce na jego kolana i zaczął rozmowę. My jedynie patrzyliśmy się na ich spokojne twarze. Czasem nawet pojawiał się subtelny uśmiech.

– Słuchaj Ewa – zwrócił się do mnie Feysel – ten chłopiec nie ma tu nikogo, ale chyba w Jinka jest sierociniec, wioska SOS. Jeśli będzie chciał to możemy jutro go tam zawieźć. A jeśli nie, to na pewno w stolicy można coś znaleźć.

-To zapytaj się, czy chciałby tam pójść.

Dziecko spojrzało na nasze twarze, porozmawiało ze swoim kompanem. Oboje wyrazili chęć udania się do sierocińca. Widać było, że nie chcą się rozstawać, bo wzajemnie siebie wspierają, dzielą się posiłkiem i pieniędzmi oraz bronią się wzajemnie, gdy któremukolwiek ktoś chce sprawić łomot.

Pytanie, dlaczego Abusz mieszka na ulicy? Co się stało z jego rodziną? Pamiętając o tym, że jesteśmy w Afryce, daleko nie trzeba było szukać odpowiedzi. Pierwsza, może nie co mniej oczywista to niezrównoważenie psychiczne matki (ojca zna  jedynie imię) oraz….. jego wygląd, inny niż wszystkich, a mianowicie błękitne oczy, które trudno znaleźć u czarnoskórych. Natychmiast wiele rzeczy i sytuacji okazało się o wiele jaśniejszych i oczywistych. To przez nie matka się go wyparła, to one generują konflikty i wyśmiewanie ze strony rówieśnikami, to one spajają przyjaźń, ale to one również pozwalają przeżyć w kontakcie z obcokrajowcami (czy nie widać podobieństwa z albinosami w Afryce? Pisałam o nich TUTAJ)

Każda kolejna informacja o Abuszu to wyciskacz  łez i smutku. Wielu z nas, a w szczególności Dawid, nie potrafił przejść obok obojętnie. Z mokrymi oczami rozmyślał, co można zrobić w tak beznadziejnej sytuacji i z perspektywą, że jutro wyjeżdżamy. Faysal kombinował, by wykorzystać swoje dotychczasowe doświadczenie w pomaganiu najmłodszym.

Pomysłów była masa. Dać im pieniądze na kolejne miesiące do mojego następnego przyjazdu? Nie, bo zapewne nie potrafią gospodarować znacznymi kwotami plus zrobiliśmy już tyle zamieszania, że ktoś chętnie by im je ukradł. Zapłacić restauratorowi na posiłki w przez najbliższe tygodnie? Nie, bo nie wiadomo jak z uczciwością tego pana. Zabrać do Polski nie można, gdyż nie ma papierów. Więc może chociaż do stolicy do sierocińca go zabrać? Faysal wycofał się ze swojej wcześniejszej propozycji, ponieważ w Addis jest jeszcze więcej potrzebujących dzieci i właściwie to nie wiadomo, czy go przyjmą, bo wiadomo, że matka żyje. A tu przynajmniej nie chodzi głodny bo ma “naoczny argument”, by zdobyć jedzenie. Poza tym zna okolicę a duże miasto mogłoby go przytłoczyć. Właściwie to najlepiej by było znaleźć zaufaną kobietę, która stałaby się jego zastępczą matką w zamian za wysłanie pieniędzy na utrzymanie dziecka, ale nie mamy na to czasu.

Pozostaliśmy przy pomyśle poszukania dla niego miejsca w pobliskim sierocińcu.

Dzięki życzliwości restauratora chłopiec tej nocy nie spędził na podłodze tylko gdzieś w ciepłym zapleczu.

Rano przyszliśmy w to samo miejsce. Chłopiec został zaproszony na śniadanie, jednak przez dłuższy czas nie pojawiał się. W końcu przydreptał do nas z zalepionymi oczkami i z dziecięcym urokiem je wytarł. Usiadł na kolanach i spojrzał na wszystkich. Pamiętałam jego twarz  poprzedniego ranka, kiedy walczył z butelkami przykręconymi do podkoszulki, pamiętam również podczas spaceru w południe. Teraz była już inna, zdecydowanie spokojniejsza.

Naszym rozważaniom nie było końca. Pojawiały się kolejne dylematy dotyczące nadziei, którą zdążyliśmy mu zbudować podczas poświęconych kilku godzin. Zdecydowaliśmy, że w pierwszej kolejności sami pojedziemy sprawdzić, czy taki sierociniec funkcjonuje i czy może przyjąć Niebieskookiego, a następnie wrócić do niego z informacją niezależnie od tego, jaka ona będzie.

Jeżdżąc po zabłoconych i krętych uliczkach dotarliśmy w dwa miejsca. Pierwszy dom dedykowany był dziewczynkom z plemienia Karo, Bana i Mursi, które z powodu niechęci do podążania za tradycją zostały wydalone z wioski. Drugie miejsce to miejski punkt pomocy. Udzielono nam wszelkich informacji, co możemy zrobić z takim przypadkiem. Niestety wieści nie były zadowalające. Owszem, są ośrodki, ale pomagające matkom i  dziewczynom, gdyż w tę stronę kierowane jest wsparcie z programów rządowych. Jest możliwość również adopcji, ale trzeba sprostać najpierw bardzo skomplikowanej i długotrwałej papierologi.

Wróciliśmy do Jinka. Spotkaliśmy Abusza bawiącego się pod restauracją. Był uśmiechnięty. Gdy nas tylko zobaczył podbiegł do naszego auta, by usłyszeć co dalej. O dziwo nie był smutny z przekazanych wieści. Obiecałam mu, że gdy tylko będę odwiedzała Jinkę, zawsze będę chciała go zobaczyć i postaram się dać mu chociaż na chwilę szansę poczuć beztroskie dzieciństwo.

Do zobaczenia już w lutym! PATRZ TUTAJ!

—————-

Wszystkich, którzy zamierzają odwiedzić tamte okolice, proszę o kontakt. Chciałabym móc przekazać  chłopcu jakieś drobiazgi.

Jeśli macie jakieś pytania, zapraszam do komentowania.

image

image

image

 

FullSizeRender

Szpilki w plecaku

Author Szpilki w plecaku

More posts by Szpilki w plecaku

Leave a Reply